W niniejszym numerze Kwartalnika Górowskiego [nr 60] prezentujemy Państwu teksty nagrodzone i wyróżnione w konkursie „Wspominać jest pięknie – kronika Ziemi Górowskiej” zorganizowanym przez Bibliotekę Miejską w Górze, Bibliotekę Pedagogiczną w Górze, Górowski Uniwersytet Trzeciego Wieku, Lokalną Grupę Działania Ujście Baryczy, Powiatowy Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli i Pracownię Historii Ziemi Górowskiej.
Komisja konkursowa składająca się z organizatorów najwyżej oceniła tekst Jerzego Stankiewicza [pierwszy z prawej] „Z pamięcią na kolanie”. Drugie miejsce przyznano Joannie Zembroń za tekst „Wojenne i powojenne losy Bułyszków z Góry”; trzecie – „Wspomnienie kresowiaka” Adolfa Kolmana spisane przez Krzysztofa Stopkę. Wyróżniono ponadto pracę Barbary Wencel i Marii Czepity „Działalność szczepu, drużyn harcerskich i zuchowych przy szkole podstawowej w Czerninie”.
W kategorii uczniów nadesłano dwie prace – Jakuba Uglika „Historia Anny Uglik z domu Szozda” i Miłosza Szymanowicza „Aby do wiosny. Wspomnienia mojego pradziadka – Jana Maślaka, który przeżył zesłanie na Sybir”. Obydwie otrzymały równorzędne wyróżnienia.
Widowisko z Ratuszem w tytule
Ano pamięta się trochę. Pierwszym widowiskiem, w którym brałem udział było wyburzanie pozostałości po górowskim ratuszu. Spalony przez Niemców ratusz to teren obecnych budynków mieszkalnych przy górowskim rynku. Między ratuszem a kościołem ewangelickim stały jeszcze niemiecka fontanna, w której ciągle brakowało wody i miejska latarnia. Ale co do ratusza i jego rozbiórki. Teren robót był ogrodzony płotem drewnianym, taka budowlana prowizorka, żeby zabezpieczyć wykopy. Ściany były wyburzane
w następujący sposób: do ciągnika Ursus – takiego z kominem i kołem zamachowym przyczepiony był łańcuch żelazny – dostatecznie mocny i długi, którego drugi koniec umocowano w murze. Na znak traktorzysty ciągnik ruszał pełną parą, szarpał fragment muru i kawałek ściany szybko znajdował się na ziemi. Gruzu było dużo, a koparka była tylko jedna: taka zwyczajna, polska, przedsiębierna, która do czerpaka nabierała gruz, resztki cegieł, następnie okręcała się wokół siebie o 90 stopni i ładowała zawartość czerpaka na wywrotkę „Star”, a ta mając pełną skrzynię wywoziła gruz – dokąd – nie wiem. Malców, i nie tylko, oglądających to widowisko było więcej, wszystkich to interesowało i bawiło.
Fot. Bolesław Baranowski. Zdjęcia udostępnił Paweł Urbański[1]
Dlaczego zacząłem od tych faktów? Przewodniczącym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej był wówczas pan Murszewski, spacerujący po Górze z laseczką i praktycznie znający każdy kąt i każdą nowinę. W Prezydium Miejskiej Rady Narodowej pracowała moja mama – Janina Stankiewicz z d. Sokołowska – była księgową. Pracowała z wieloma koleżankami: p. Płońską, p. Kopycką, p. Poczapską, p. Grzempowską, p. Domagalską, p. Duńcówną, p. Kańskim i p. Urbanowiczem, który pełnił obowiązki sekretarza PMRN. Prezydium mieściło się w obecnym budynku Banku PKO przy ul. Armii Krajowej. Najważniejszymi osobami PMRN byli państwo Małkowie – gospodarze. To ci państwo znali niemieckie dzieje naszego miasta, bo pamiętali je z własnych przeżyć i była to skarbnica wiedzy wojennych i zaraz powojennych lat Góry. W związku ze stałym niszczeniem dokumentów archiwalnych opowiadania państwa Małków były jedyną relacją minionej epoki. Co nieco słyszał od nich mój tata, ale on już nie żyje.
Tak czy inaczej żadnemu z ówczesnych urzędników PMRN nie marzyło się zasiadać na krzesłach wyburzonego ratusza. No i Góra nie ma ratusza – ten we Wschowie ocalał, ale czy to takie cudo?
Górowski był bardzo podobny do ratusza we Wschowie.
Tak to pierwsze moje widowisko wrosło w opowieść o moim mieście.
Fot. Bolesław Baranowski. Zdjęcia udostępnił Paweł Urbański
Atrakcje ulicy Sportowej
Idąc ulicą Sportową, mając po lewej ręce cmentarz ewangelicki, a po prawej boiska sportowe szkoły podstawowej (wówczas „dwójki”) mijało się utworzony dla dzieci ogródek jordanowski. Były tam karuzele i najrozmaitsze huśtawki. Ogródek graniczył z ogródkiem szkolnym „dwójki” na którego grządkach uczniowie uprawiali i kwiaty, i warzywa. Idąc dalej w stronę stadionu sportowego KS „Pogoń” (wcześniej „Ogniwo”), po prawej stronie ulicy Sportowej przechodziło się obok placu dla gimnastyków i ciężarowców. Były tam przyrządy gimnastyczne, kółka, drążki do ćwiczeń i sztanga z talerzami dla ciężarowców. Za tym placykiem był kort tenisowy, ale o gorszym niż obecne podłożu. Za tymi sportowymi obiektami również po prawej stronie ulicy, wiosną, latem i jesienią – stawek p. Wasilewskiego z kajakami i pomostem – od którego kajakarze odbijali za przysłowiową złotówkę. Bilety sprzedawał i czasu pływania pilnował sam p. Wasilewski, który do pracy przyjeżdżał na zawsze sprawnym Simsonku. Kajaki miały idealnie wysmołowane dno, a pływały na nich całe rodziny. Zimą – stawek zamarzał i po lodzie uczniowie górowskich szkół, ale też i starsi jeździli na łyżwach, a nawet grali w hokeja. Dobrze było umieć zrobić „przeplatankę”, jeździć do tyłu i umiejętnie hamować. Do najlepszych hokeistów należeli: bracia Traczykowie, bracia Lisowie, p. E. Skowroński. Grali w hokeja i inni. Kije hokejowe były własnej produkcji, a łyżwy bardzo amatorskie, bo przeważnie „na żabki” albo „na płaścinki”. Chłopcy grali bez ochraniaczy, bez sędziów, a co było hokejowym krążkiem już nie pamiętam. Tak na ulicy Sportowej relaksowano się i zabawiano bez względu na porę roku.
Fot. Bolesław Baranowski. Zdjęcia udostępnił Paweł Urbański
Za stawkiem dalej w stronę lasu tak jak i dzisiaj na stadionie KS „Pogoń” trenowano piłkę nożną (najwyżej „świecę” wybijał p. Kryś – to trzeba było umieć). Jeżdżono też na rowerach, bo boisko – to główne – otoczone było bieżnią. Gospodarzami obiektu byli państwo Migdałowie, ale największą atrakcją stadionu były barany i owieczki pana Jabłońskego, które pasły się na łączce przed bocznym boiskiem.
Za stadionem wychodziło się do lasu, choć po drodze mijało się miejskie wysypisko śmieci, gdzie wcześniej ćwiczono motocross, a brylował w nim p. Nawrocki, przez sportowców (i nie tylko) zwany Kogucikiem. Miejskiego basenu nie było nawet w planach. Basen jest usytuowany właśnie na byłym wysypisku śmieci i na motocrossie.
Plac wystawowy
Idąc wzdłuż drugiej strony cmentarza – od ogrodów p. Bachorza – po lewej stronie mijało się łąki. Tam, trochę bliżej lasu wybudowano później „Parkową”. Jeśli się troszkę człowiek cofnie, to znajdzie się w miejscu, na które prawie co roku przyjeżdżała karuzela (czasami rozkładano ją na boiskach sportowych „dwójki”). Cyrk do Góry przyjeżdżał rzadziej, ale też „kotwiczył” na placu wystawowym. („Wystawowy” z uwagi na wystawy sprzętu rolniczego z różnych okazji). Właściwie przyjeżdżały dwie karuzele: duża i mała. Mała – z konikami, łódkami, łabędziami… – zabawiała dzieci. Kręciła się powoli, a dzieci usadowione były bezpiecznie i wygodnie. Koniki, łódeczki, łabędzie, a nawet samoloty przymocowane były na stałe do podłogi, która obracała się wokół trzonu z silnikiem elektrycznym i najważniejszą osobą – karuzelnikiem.
Karuzela duża – to poziome koło zaczepione w jej pionowym szkielecie na dość dużej wysokości. Do tego koła w równych odstępach umocowane były na łańcuchach krzesełka. Koło obracało się wokół pionowej osi karuzeli – stosunkowo szybko. Jak się na niej bawiono? Chłopcy – bardzo chętnie „podrywali” dziewczyny, a najlepszą okazją była karuzela, no i strzelnica. Najczęściej stawiali dziewczynom przejazd. One – usadowione na krzesełku – sąsiednie zajmowali chłopcy – po uruchomieniu karuzeli wpadały w ręce podrywaczy. Chłopak wychylony ze swojego krzesełka starał się złapać krzesełko dziewczyny, a gdy już tego dokonał, skręcał spiralnie łańcuch krzesełka z panią i z całych sił wypuszczał krzesełko w przestrzeń. Krzesełko „odkręcało” się na łańcuchu w przeciwnym kierunku. Babskiego pisku było co niemiara. Gdy karuzela zatrzymała się, gdy przejazd się kończył chłopcy zabierali poderwane w ten sposób dziewczyny i szli z nimi na strzelnicę, żeby z wiatrówki zestrzelić dla swojej sympatii papierowego kwiatka i często taki kwiatek był strącony, a wybranka nie miała już pretensji do partnera za strach jakiego doznała w tej nie zawsze najbezpieczniejszej zabawie. Bywało też i to nierzadko, że kończyła się ona w lesie, w „sosenkach” na mchu i igliwiu – tuż za motocrossem.
Z teatrem w kawiarni, PDK i w Kościele
W drugiej połowie lat 60-tych ubiegłego stulecia oprócz systematycznych występów Teatru im A. Fredry z Gniezna – sztuki były grywane w sali widowiskowej Powiatowego Domu Kultury – miały w Górze miejsce trzy artystyczne wydarzenia:
Występ Niny Andrycz na estradzie restauracji „Syrena” – zgromadził publiczność górowską, jako że ta dramatyczna aktorka znana nam była z przedstawień telewizyjnych. Nie byłem na tej imprezie – może żyje ktoś, kto ten występ pamięta.
Widowisko teatralne Adama Kreczmara „Hyde-Park” wystawione w sali widowiskowej górowskiego Domu Kultury. Spektakl moim zdaniem świetny – sto razy ciekawszy od „Dziadów” Dejmka, a przecież nie mniej od nich „polski” i polityczny. Sztukę wystawił wrocławski Teatr Współczesny, a reżyserowała ją Halina Dzieduszycka. Wkomponowała ona w scenę także naszą publiczność, improwizowała swoje teksty – te niekreczmarowskie. Nad wszystkim czuwał angielski Bobby przechadzający się po widowni jak po zwykłym skwerze. Hyde Park to miejsce w Londynie, gdzie każdy obywatel Wlk. Brytanii może mówić i krytykować wszystko i wszystkich – nie ma prawa jedynie mówić niczego o Królowej Brytyjskiej (względnie Królu). Kwestie ze sceny przeplatane były songami autorstwa Jerzego Andrzeja Marka. Postaci sztuki to: Kubuś – plebejski mądrala. Onże brat ówczesny owego pucybuta, który tresowany przez Generała, meldował już nie pytany „Tak jest, panie generale, kocham Francję i jestem dupa”. Człowiek niepozbawiony zdrowego rozsądku i skłonności do poezji warzywno-gastronomicznej. Kocha ludzi. Młody Gniewny – młodzieniec a la Guevara, z czerwoną książeczką Superman rewolucji światowej. Spadochroniarz – zmęczony gwałceniem dziewic i rozdzieraniem na sztuki niemowląt, bohater, zapragnął uzdrowić ład społeczny. Bobby – baczący na nich grzeczny angielski policjant. Owocarka, Panna Młoda, Barbarella, Dziewczyna z aktu I, Dziewczyna z aktu II, Pan w ciemnych okularach, Fotograf, Zmiennik[2].
Spektakl ten wystawiano w całej Polsce – w Warszawie grał go Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza. Była to sztuka dla inteligencji grana w Stolicy w roku 1971, a więc w 3 lata po „politycznych” „Dziadach”. Obeszło się bez rozróby, a ci którzy poszli na spektakl na pewno nie byli zawiedzeni, bo rozmów po wyjściu z górowskiego PDK było wiele.
Spektakl za prezbiterium Kościoła św. Katarzyny czyli nasze Jasełka. Było to najprawdziwsze wydarzenie, po odbudowie kościoła (wielu pamięta katastrofę), po jego remoncie i po… odwilży na linii Kościół – Państwo. Spektakl, któremu poświęcam tu parę słów był dziełem górowian, z własnymi tekstami, własną scenografią, własną reżyserią
i własną obsadą. Scena była niewielka – mieściła się pod ołtarzem naszego Kościoła i co ciekawe zmieściła wszystkich aktorów. Spektakl nie przeszkadzał w niczym Biskupom z Wrocławia (kard. B. Kominek, abp. W. Urban). Sam jedynie asystowałem w tej sztuce, byłem paziem i nosiłem końce długiej szaty jednemu z trzech króli. Herod, w którego wcielił się p. Cz. Giecewicz był kuszony (pod ołtarzem!) przez diabła – p. Kamińską z ul. Ściegiennego – naszą górowską kioskarkę. Św. Józefem był p. Wróblewski, a Marią – nie pamiętam już kto, przypuszczam, że jakaś młoda dziewczyna z naszego Ogólniaka. Występowali też nasi księża ks. T. Zajutro i ks. Sobkowicz. Doskonale pamiętam kwestię jednego z żydowskich Kapłanów: „Wielki Zachariasz – prorok pański woła, żeby usunąć ból i smutek z czoła”. W takiej atmosferze odbywały się górowskie Jasełka. Oczywiście w okresie bożonarodzeniowym, ale nie pamiętam – czy w Adwencie?
Scena „pod ołtarzem” zgromadziła mnóstwo ludzi, nikt z aktorów nie zapomniał swojej roli, choć mieliśmy swojego suflera. Stroje występujących aktorów były bajecznie kolorowe i doskonale uszyte przez górowskie krawcowe. Królowi Baltazarowi pomalowano twarz na czarno, używając prawdziwych teatralnych farb – zresztą wszyscy występujący byli wykolorowani. Wspólną garderobą dla aktorów była zakrystia. Scena „pod ołtarzem” była profesjonalnie oświetlona – była widoczna mimo rozmiarów naszego Kościoła.
„Podwieczorek przy mikrofonie” a tranzystorowe radyjko z ZURiT-u
W początkach lat 60-tych mało było odbiorników telewizyjnych w naszym mieście, ale ZURiT już istniał – istniał bo istniały radioodbiorniki, które czasami się psuły. Umiał je naprawiać p. Siewierski – kolega mojego taty. Czego się wówczas słuchało w Górze? Było 6 „dni roboczych” i niedziela (radiowa), która w nagrodę za ludzką pracę od poniedziałku do soboty niosła ludziom i uśmiech, i siły na następny tydzień. Ten, kto miał radio – może jeszcze takie z magicznym okiem – zasiadał wieczorem w niedzielę (często
z całą rodziną) do wysłuchania „Podwieczorku przy mikrofonie”. Nadawany był na falach długich, a rozpoczynali go albo Zenon Wiktorczyk, albo Mieczysław Pawlikowski (później Tadeusz Ross) słowami: „Dobry wieczór Państwu – z kawiarni „Stolica” w Stolicy wita państwa… . No i zaczynało się, oczywiście na żywo. Świetne skecze, teksty, żarty, dowcipy, piosenki i ballady (pamiętam dobrze udział w podwieczorkach Stanisława Grzesiuka). Występy naszych najlepszych Kabareciarzy: Mariana Załuckiego, Edwarda Dziewońskiego, Wiesława Michnikowskiego, Janów Kobuszewskiego i Kociniaka (późniejszy telewizyjny „Wielokropek”) Jerzego Ofierskiego, Reny Rolskiej i Barbary Marszelówny, Hanki Bielickiej, Ireny Kwiatkowskiej, Aliny Janowskiej, Kazimierza Brusikiewicza – (zawsze miał na pieńku z kierownikiem Florczakiem), Zdzisława Leśniaka: „Fryko i Koko”, występy piosenkarek i piosenkarzy: Ireny Santor, Reny Rolskiej „Złoty pierścionek”, Jerzego Połomskiego, Zbigniewa Kurtycza, Jerzego Michotka.
Były też: łódzki „Program z dywanikiem” i świetny program konkursowy „Zgaduj-zgadula” prowadzony przez Andrzeja Rokitę i Wacława Przybylskiego.
„Podwieczorek przy mikrofonie” był jednak najpopularniejszy i najbardziej w Górze słuchany.
Zacząłem od radia. Kiedy we wspomnianych ZURiT-ach[3] – nasz był prowadzony przez mamę Marka, mojego szkolnego kolegi, panią Strzałkową – zaczęły pojawiać się pierwsze „tranzystory” np. „Szarotki” czy „Kolibry” albo trochę później i ruskie „Sokol” czy „Selga”, można już było słuchać radia. A zwłaszcza muzyki. Najpopularniejszą audycją dla młodzieży było „Popołudnie z Młodością”, a w niej „Młodzieżowe Studio Rytm”. Lansowało ono polską muzykę młodzieżową „Czerwono- i Niebiesko-Czarnych”, „Tajfunów”, „Polan”, „Chochołów”, „Kawalerów”. Zaczęły wychodzić pierwsze single – czwórki – można je było kupować w kioskach Ruchu. Moją pierwszą płytą była „Bądź dziewczyną z moich marzeń” Jacka Lecha i „Czerwono-Czarnych”. Tekst piosenki napisał nieżyjący już „super nasz” Janusz Kondratowicz. Tato początkowo nie godził się na kupno adapteru – miał rację – potem jednak ustąpił.
Kiedy pojawiły się „Czerwone Gitary”, Marek Strzałka do prowizorycznej gitary własnej konstrukcji dorobił „przystawkę” i „fuza”. On pierwszy w naszej klasie miał gitarę elektryczną choć nigdy z nią nie występował publicznie. Koncertował natomiast Zdzichu Hirsz – też „nasza klasa” – grał na klawiszach i trąbce.
O godz. 16.00 z wyjątkiem niedziel rozpoczynało się w radio „Młodzieżowe Studio Rytm”. Słuchaliśmy „Czerwonych Gitar”, „Niebiesko-Czarnych”, „Czerwono-Czar-nych”, „Skaldów”, „No To Co”, „Trubadurów”, Grupy „ABC”, „Akwareli”. Chodzenie z „tranzystorami” było wtedy wśród młodzieży powszechne, chodziliśmy ulicami starając się zaimponować naszym dziewczynom muzycznym gustem. Taka muzyka z radia chwytała za serduszka nasze panie, a my mieliśmy nadzieję, że ktoś albo któraś zrobi prywatkę przy ciastku i słodkim winie. I takie prywatki były, tylko że nie jak u Hołdysa
w Warszawie „był Luxemburg, chata, szkło”, tylko „była pocztówka i adapter Bambino”. Przeboje z USA i Wlk. Brytanii pojawiły się na naszych pocztówkach z chwilą rozpoczęcia przez PR Warszawa nadawania Zagranicznej Listy Przebojów. Wtedy dotarli do Góry „The Beatles”, „The Tremolous”, „The Animals” (nie cierpię tego), czy „The Marmalade” z ich największym przebojem „O bla di, o bla da”. Najważniejsze, że nasze dziewczyny tańczyły przy polskiej muzyce, nie chciały słuchać angielskiego bełkotu.
Potem pojawił się zakres fal ultrakrótkich, każda rozgłośnia lokalna miała swój czas w eterze i zaczęliśmy podziwiać piękno bluesa, rhythm and bluesa – innych mniej lub bardziej muzycznych podgatunków, namnożyło się muzycznych ekspertów, a ja wczoraj włączyłem sobie Doris Day i przeuroczą „Que sera sera, what ever will be will be” i się nie martwię o przyszłość – wspominam.
Dom Kultury dla naszej młodzieży
Muzyka młodzieżowa w Górze
Kiedyś, przy piwku kolega zapytał mnie „czy wiesz jaki zespół młodzieżowy koncertował w Górze jako pierwszy?”. W pamięci przesunęły mi się te najstarsze plakaty z witryn górowskich sklepów – „London Beat” odpowiedziałem bez wahania. – Tak, odparł mój piwny kompan – To był jak dotąd jedyny angielski zespół, który koncertował w Górze! – dodał z zadowoleniem. Dopiliśmy swoje piwko i wyszliśmy z baru rozchodząc się każdy w swoją stronę. W drodze do domu zastanawiałem się czy z tymi Anglikami w Górze to nie najzwyklejsze „szklenie”? Tak czy inaczej na tym koncercie nie byłem – byłem za mały.
Podobnie było z „Niebiesko-Czarnymi”. Nie widziałem i nie słyszałem ich z uwagi na wiek, a przede wszystkim na wzrost. Zdzisiek Hirsz był na tym koncercie i zachwycił go Wojtek Korda grający na gitarze i śpiewający „Płynie Wisła płynie po polskiej krainie”. Zdzichu grał już wtedy na kilku instrumentach – uczył go jego tato – wstęp do domu kultury nawet na koncert miał więc zaklepany. Nie wiem już dziś czy z „Niebiesko-Czarnymi” była Ada Rusowicz. Starsi ode mnie to wiedzą, o ile na ten koncert poszli.
Po jakimś czasie grały u nas „Czerwone Gitary”. Koncert składał się z dwóch części: w pierwszej zaśpiewali nam „Andrzej i Eliza” czyli Andrzej Rybiński i Eliza Grochowiecka (m.in. „Dobra miłość między nami, tak delikatna jak aksamit”). Część druga to największe przeboje „Czerwonych Gitar” od „Nie zadzieraj nosa” do „Takie ładne oczy” piosenki znane całej widowni na pamięć. Występ zakończył się niesamowitą wersją arii „Summertime” z opery Georga Gershwina „Porgy & Bess”. Tego po muzykach żaden muzyczny koneser się nie spodziewał.
Następny zespół, który odwiedził Górę, a właściwie dwa zespoły to girls-band „Filipinki” i instrumentalna grupa „Bez Atu”, która akompaniowała Szczeciniankom. „Bez Atu” również była ze Szczecina. Było pięknie – dziewczęta w minispódniczkach, białe rajstopy, no i na zakończenie jeden z ich największych przebojów (po reaktywowaniu zespołu) „Weselmy się radujmy się, Jasiek z Kaśką ożenił się”.
Jednym z ciekawszych koncertów w Górze był występ Haliny Frąckowiak, Wojciecha Gąssowskiego i Huberta Szymczyńskiego z grupą ABC Andrzeja Nebeskiego. Koncert zagrany świetnie. Halina Frąckowiak w zielonej, krótkiej sukience, Wojtek Gąssowski po prawej jej ręce, Hubert Szymczyński („Ze mną bądź”) trochę w tle.
Fot. Bolesław Baranowski. Zdjęcia udostępnił Paweł Urbański
Same przeboje: „Napisz proszę”, „Czekam tu”, „Oj czekam ja czekam”, „Zabiorę cię ze sobą” no i o ile pamiętam „Zielone wzgórza nad Soliną” Wojtka Gąssowskiego. Sekcja dęta? – lepsza od amerykańskiej formacji „Tower of Power”.
Rok albo dwa później (mogę się mylić) Czesław Wydrzycki z grupą „Niemen”. No i eksperyment. Nieomalże Warszawska Jesień. Na kontrabasie Helmut Nadolski z Gdańska, chyba ktoś na perkusji. I on, Niemen: żadnego kontaktu z publicznością, gwizdy i śmiech na sali, okrzyki „dziadek” – to do Nadolskiego. Publiczność liczyła na popularny repertuar – ten od „Akwareli”, no może trochę na poezję (Asnyk, Norwid) z grupą „Niemen – Enigmatic”. Gdyby nie „Włóczęga” zagrany przez Niemena na akustycznej gitarze, można byłoby z tego koncertu wyjść i nie żałować kiedykolwiek, że się wyszło. No ale jak eksperyment to eksperyment.
Po jakimś czasie zameldowały się w górowskim PDK „Wiatraki” Ryszarda Poznakowskiego (wcześniej „Czerwono-Czarni” i „Trubadurzy”). Sala PDK pełna publiczności. Piosenki melodyjne i bezpretensjonalne. Reakcja publiczności – dobra.
Koncertem „nieszczególnym” był opóźniony o 3 godziny przyjazd do górowskiego Domu Kultury zespołu „Tropicale Thaiti Granda Banda”. Zepsuł się im samochód – stąd spóźnienie. Publiczność cierpliwie czekała na przyjazd artystów, nikt nie gwizdał, nikt nie żądał zwrotu pieniędzy za bilety.
Czekaliśmy i… artyści przyjechali. Wypadli nawet zupełnie dobrze.
No i wreszcie najlepszy z występów. Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa ich mały Piotr i grupa „Breakout”. Było wszystko: od „Gdybyś kochał hej”, „Poszłabym za tobą”, „Wyspa”, „Miałam cały świat”, „W co mam wierzyć”, „Na drugim brzegu tęczy” czy „Wołanie przez Dunajec”. Nie obeszło się bez utworów z płyt „Blues Breakout”. A było to jeszcze przed wydawnictwem „Karate”.
Że tego wszystkiego posłuchałem i zobaczyłem to – jest i pozostanie moim wielkim szczęściem.
P.S. Pan Jurek Jakuczun miał w Domu Kultury „Kronikę” wszystkich tych wydarzeń muzycznych, jeśli jakieś fakty zniekształciłem, przepraszam, piszę to jak wypracowanie szkolne, które ma się odnieść do tego co zostaje tak w ogóle po nas.
Fot. Bolesław Baranowski. Zdjęcia udostępnił Paweł Urbański
Nasza „Syrena”
Młodzież górowskich szkół oprócz „prywatek” praktycznie nie miała gdzie tańczyć. Dlatego tak ważną rolę odgrywała wówczas nasza restauracja „Syrena”: dwie sale, jedna estradowa, z miejscem dla orkiestry, tańczono na niej, druga – po prawej stronie od wejścia, za szatnią – konsumpcyjna, zwana „białą”. Młodzież – ta o parę lat starsza ode mnie bawiła się w „Syrenie” na dancingach – praktycznie co sobotę. Grali na nich do tańca nasi, górowscy muzycy. Byłem za młody na wejście do środka w czasie zabawy, kto by mnie tam wpuścił – opiłbym się piwa i po zabawie, ale do parku, tego pięknego skwerku naprzeciwko młyna, chodziłem codziennie bo od piątej klasy szkoły podstawowej paliłem papierosy (marki „Płaskie” – podkradałem je mamie – na szczęście też kochała dymka! – nie miała o to do mnie pretensji). Siadałem na ławeczce z radyjkiem w ręku, no i „popołudnie z młodością”! – choć byłem jeszcze dzieciakiem – ale nie harcerzem.
Mój kolega Zdzichu Hirsz – rówieśnik, grał już wówczas w „Syrenie” i co ciekawe grał muzykę taneczną, od walczyków, tanga, rock&rolla, pop po ballady. Ponieważ była to dobra muzyka i chłopcy, i dziewczęta umieli tańczyć. Nam później w ogólniaku serwowano „nasiadówy”, gdyby nie bale internackie… jedynym tańcem dla nas byłby polonez.
Po sobotnim dancingu w „Syrenie” wszyscy byli odrobinę zmęczeni, dlatego gdy kończyła się niedzielna msza dla młodzieży (ok. 11.00) zazdrośni chłopcy nie szli już do kawiarni, a ustawiali się w szpalerze wzdłuż ulicy Ściegiennego i patrzyli, która z dziewcząt (z którą bawili się wczoraj w „Syrenie”) wychodzi z kościoła i z jakim chłopakiem. W tamtych czasach chłopak „chodził” z dziewczyną, a dziewczyna „chodziła” z chłopakiem. I to i na dancing, i do kościoła, i na spacer.
Takie to miejsce miała nasza „Syrena” w życiu miasta.
Kiedy wybudowano „Magnolię”, potem „Parkową”, utworzono „Fafik” (zaraz po wojnie „Wileńska”), a zlikwidowano „Ratuszową”, dancingi z „Syreny” przeniesiono przede wszystkim do „Parkowej”. Często organizowano też zakładowe zabawy taneczne. W różnych już miejscach.
KONIEC
Jerzy Stankiewicz
Pierwodruk: „Kwartalnik Górowski” 2017 nr 60 s. III-XIII, il.
[1] Zdjęcia zamieszczone w tekście nie stanowią części oryginalnej pracy konkursowej autorstwa Jerzego Stankiewicza.
[2] A. Kreczmar, Hyde-Park, próba sceniczna z przerwą w środku – program teatralny, Wrocław 1972,
www.e-teatr.pl/pl/programy/…/hyde_park_wroclawski_teatr_wspolczesny_1972.pdf [dostęp 27 marca 2018].
[3] Zakład Usług Radiowych i Telewizyjnych.
Komentarze